"Targ staroci"
6 marca 2019 r. w Młodzieżowym Domu Kultury przy ulicy Grunwaldzkiej 5 w Krakowie miał miejsce uroczysty finał „Konkursu Literacko-Plastycznego NA GRZEGÓRZKACH”.
Poniżej prezentujemy pracę konkursową laureata I miejsca w kategorii literackiej Łukasza Barysa, zatytułowaną „Targ staroci”. AL.
Targ staroci
Łukasz Barys
Pamięć zalega w mieszkaniach zmarłych. Poupychana po regałach, wciśnięta w komody, ukryta w szafach – wychyla się nieustannie, szczerzy albo krzyczy – to zależy. Nic dziwnego, że niektórzy czują się przytłoczeni. Dzwonią do mnie i mówią, że potrzebują pomocy z „masą spadkową”. Przyjeżdżam i wyceniam. Sprzedają tanio, prawie za bezcen. To rzeczy, których chcą się pozbyć. Biorę książki, zdjęcia, biżuterię, dyplomy i odznaczenia. Zarzucam na ramię czyjeś życie i odchodzę.
W niedziele rozkładam zdobyte fanty na Grzegórzkach. Mamy tutaj tak zwany „pchli targ”, chociaż nie lubię tego określenia – bo nie uważam siebie za pchłę. Handlarze z całego miasta ściągają pod Halę Targową. Dzielę ich w duchu na dwie kategorie: na zaborców i szlachtę. Zaborcy to ci, którzy trudnią się zdobywaniem – łażą po Krakowie i wyrywają zęby-przedmioty – niczym jacyś dentyści wspomnień. Wyrywają martwym i żywym, bogatym i biednym. A więc rowery, płyty, winyle, meble, obrazy, chińskie komórki, empetrójki, walkmany – wszystko, co wpadnie im w ręce. Szlachciców jest mniej. Chodzą z podniesioną głową i twierdzą, że nigdy nie zniżyliby się do zbierania fantów. Są dumni, nawet jeśli nie mają czego włożyć do ust. Nie sprzedają czyjejś pamięci, lecz własną.
Jedną ze szlachcianek – nazywaną hrabiną targu na Grzegórzkach – znałem osobiście. Zwykle rozkładałem się obok niej. Nazywała się Helena. Nie mogę powiedzieć nic pewnego na temat jej nazwiska; przedstawiała się raz jako Modrzejewska, raz jako Potocka, a czasami jako de Conteville. Zależało od humoru i pory roku. Najczęściej jednak była Modrzejewską. Miała już z osiemdziesiąt lat, ale toczyła równą walkę z czasem; wiek nigdy nie pozbawił jej pewnej dozy dumy, dystynkcji i elegancji. Przynosiła na targ bardzo niewiele. Prawie nic. Kilka łyżek, talerz, kryształowy kieliszek, tabakierkę albo porcelanową lalkę. Mówiła, uśmiechając się, że „minimalizm to jej sposób na biznes” – doskonale wiedziała, jak obco brzmią te nowe słowa w jej staroświeckich ustach.
Zawsze znajdywała kupców. Czasami byli to obcokrajowcy. Zachwycali się precyzją wykonania i urokiem malutkich skarbów. Dziedzictwo szlachcianki nie pasowało do ich obco brzmiących języków. Ale dobrze jej płacili.
– No, niech już będzie – mówiła po udanej sprzedaży Modrzejewska. – Ostatecznie, to tylko łyżki. Ale my więcej się już chyba nie zobaczymy. Powodzenia, chłopcze! Bywaj zdrów!
Co tydzień żegnała się „na zawsze” i zarzekała, że więcej na targ nie przyjdzie. Gdy już jej nie było, zagadywał mnie Wiesiek, handlarz złomem, płytami i meblami:
– Babcia co tydzień twierdzi to samo. Od lat to samo: że więcej tu do nas, na targ, nie wróci. I jakoś zawsze wraca...
Nie lubił Heleny. Kiedyś posprzeczali się o granice jego stoiska i brutalnie wytknęła mu nieznajomość matematyki i literatury. Mimo wszystko – był dobrym człowiekiem i miał rację. Helena Modrzejewska vel Potocka vel de Conteville zawsze wracała. Rozkładała swoją białą chustkę i ukradkiem kładła na niej jakiś drobiazg. Co jakiś czas muskała go palcem. To było jej pożegnanie.
Pewnego dnia spytałem ją o to muskanie.
– Ach, nie ma to jak chłód domowej łyżki! – odpowiedziała.
O tym chłodzie mówiła zresztą dosyć często i w różnych konfiguracjach. Jakby słowo „dom” nierozerwalnie łączyło się w jej umyśle ze słowem „chłód”.
Nasze rozmowy nigdy nie osiągnęły tej głębi, która niezbędna jest przy poważnych znajomościach. Myślę jednak, że się lubiliśmy. Szlachcianka potrzebna mi była, bo jej postać wabiła klientów. Wielu z nich – jakby przy okazji – zaglądało również do mnie.
Tak właśnie poznałem Astrid – oglądała piękny, perłowy naszyjnik Modrzejewskiej, po czym podeszła do mojego stolika, by przyjrzeć się, co mam. Pochyliła się nad książkami i, sięgnąwszy po którąś, zaczęła przeglądać. Odłożyła ją jednak prędko, by sięgnąć po następną. Przekartkowała i przez chwilę ważyła ją w dłoni, jakby chciała przekonać się, czy jest ciężka na tyle, by mogła być dobra.
– Czytał pan? – spytała nagle.
Spojrzałem na okładkę. Była to jakaś poezja. Nie czytywałem poezji – właściwie to w ogóle nie czytywałem. Nie miałem czasu. Musiałem chodzić po mieszkaniach, zabierać te wszystkie „masy spadkowe” i znosić je na targ.
– Nie, jeszcze nie miałem okazji.
– Skąd te wszystkie książki?
– Większość po zmarłych. Dlatego takie stare. Ale jakieś nowości też są. Sporo tego. W każdym razie jest w czym wybierać.
– Ratuje pan książki przed śmiercią na śmietnikach i utrzymuje słowa w całości – bo inaczej zostaną poszatkowane i przerobione na papier toaletowy?
– No, może rzeczywiście tak robię. Nie myślałem o tym w ten sposób. A ty czym się zajmujesz?
– Studiuję... W niedziele chodzę do ogrodu botanicznego. To niedaleko. Pomyślałam, że wpadnę po coś do czytania.
Wybrała kilka książek i spakowała je do torby. Miała już odejść, lecz jej uwagę zwróciły stare pamiątki, które ułożyłem z boku. Wzięła do rąk broszkę w kształcie pióra, a następnie olbrzymie, purpurowe klipsy. Zaczęła przeglądać albumy.
Przeglądała, pozornie nie zwracając baczniejszej uwagi na żadne ze zdjęć. Szybko przerzucała kolejne strony. Patrzyła w twarze nieznanych sobie ludzi i oglądała dalej, skazując ich na zapomnienie. Nagle zatrzymała się i utkwiła wzrok w jakiejś fotografii. Ścisnęła album tak mocno, że zbielały jej knykcie. Zajrzałem jej przez ramię.
Wpatrywała się w portret poważnej dziewczyny. Było to bardzo stare zdjęcie. Czarno-białe, wyblakłe, ozdobione plamą w rogu. Z początku tego nie zauważyłem, lecz gdy podniosłem wzrok na moją klientkę, ujrzałem, że jej twarz jest identyczna jak twarz dziewczyny ze zdjęcia. Nie mogłem w to uwierzyć – dziewczyna ściskająca album była tą ze zdjęcia. Te same rysy twarzy, te same usta, to samo spojrzenie – jakby opuściła fotografię, by stanąć obok mnie.
– Coś mi się przywidziało – wydusiła z siebie. – Światło słoneczne... Pada w dziwny sposób… Pójdę już.
Zamknęła album i rzuciła go na blat.
– Do widzenia – pożegnała się i zniknęła, nim zdążyłem zawołać, by zaczekała.
Zostałem sam. Wiał lekki wietrzyk. Sięgnąłem po album i otworzyłem go na portrecie. Podobieństwo było uderzające. Wyciągnąłem zdjęcie i obróciłem je na drugą stronę. Odczytałem napis: Astrid, zwanzig Jahre alt.
Przez kilka tygodni chodziłem po Grzegórzkach, pokazywałem przechodniom zdjęcie Astrid i pytałem, czy kiedykolwiek ją widzieli. Patrzyli na mnie jak na wariata. W uniwersyteckim ogrodzie botanicznym zagadnąłem kilku studentów. Mieli zdezorientowane miny. Nie, nie widzieli tej dziewczyny. Ani tutaj, ani na uczelni. Skopiowałem zdjęcie i wywiesiłem na słupach wokół uniwersytetu. Podpisałem: „Astrid, lat dwadzieścia, wróciła, proszę o kontakt”.
W niedziele szedłem pod Halę Targową. Rozkładałem swoje książki i pamiątki. Handel zazwyczaj szedł. U szczytu stołu stawiałem oprawione w ramkę zdjęcie Astrid. Wydawało mi się, że przyciąga klientów.
Modrzejewska pocieszała mnie przez kilka miesięcy. Ostatni czas był jednak dla niej trudny: zniżyła się do guzików i wstążek. Opowiadała historie o wielkich balach, dworkach i zżerających to wszystko długach. Wyprzedawszy wszystko, zniknęła. Minął jakiś czas i zwinął się również Wiesiek. Podobno go przymknęli.
Ja natomiast coraz bardziej pogrążałem się w mgle własnych i cudzych wspomnień. Odbierałem pamiątki po zmarłych, segregowałem je i sprzedawałem. Pocieszałem się ich pięknem. Wszystko zdawało mi się niepewne i wymyślone. Nie znalazłem dziewczyny, którą nazwałem Astrid.